Jak organizować podróże? Każdy robi to po swojemu. Ja też mam swój sposób - wybrany spośród wielu po licznych próbach i przy założeniu, że chcę podróżować jak najtaniej.
Stanąłem kiedyś przed wyborem - a właściwie przed wieloma wyborami. Nie miałem wtedy zbyt zasobnej kiesy, a zatem zastanawiałem się, dokąd pojechać, żeby nie zbankrutować. Kusiła mnie Szwecja, ale nie oszukujmy się - bilety do Szwecji (bilety lotnicze, rzecz jasna) kosztują małą fortunę. Przynajmniej dla niektórych. Przynajmniej dla mnie - zwłaszcza w tamtym nieszczęsnym okresie.
Rozglądałem się więc po dworcach, przeglądałem rozkłady jazdy - a miejcie baczenie, że miało to miejsce wieki temu - i zastanawiałem się, czy nie istnieje prostsza metoda na porównanie ofert. Oczywiście - istniała. Internet, a jakże. Tylko że mówimy o czasach, w których rezerwacja biletów nadal była czymś stosunkowo rzadkim... Nie, nie o latach osiemdziesiątych. Mówimy o początku poprzedniej dekady. Wydawałoby się, że to tak niedawno - technologia zrobiła niesamowity skok od tego czasu. Wystarczy uświadomić sobie, że był to czas, w którym nie był Facebooka.
W okolicy 2003 roku zaczęły jednak powstawać portale rezerwacji, umożliwiając mi polowanie na oferty zniżkowe. Wtedy też zacząłem jeździć nie tam, gdzie akurat chciałem, tylko tam, gdzie mogłem - to znaczy tam, gdzie było wyjątkowo tanio. Wyhaczyć bilety na autokary do Francji za kilkadziesiąt złotych od głowy? Coś pięknego! I nieważne, że akurat chciałem pojechać na północ. Okazja ku temu wydarzyła się kilka(naście) miesięcy później.
Słowem - chcecie zwiedzać? Lubicie wyjazdy? Polujcie na okazje. Internet sprawia, że to czysta przyjemność. Po prostu znajdźcie portal rezerwacji online i... czekajcie. W końcu nadarzy się świetna okazja na wczasy.
foto: Puddy UK / Flickr CC
Przejazdem
Zwiedzamy co się da, pozostając w trasie 24 godziny na dobę. Zatrzymujemy się tylko dla pięknych dziewczyn, urokliwych pejzaży i podróżnych potrzebujących pomocy.
wtorek, 29 listopada 2011
środa, 2 marca 2011
Recenzja: plecak z Tesco
Dlaczego by nie zrecenzować jakiegoś gadżetu związanego z podróżami? - pomyślałem sobie pewnego lutowego poranka. Pomysł odstawiłem jednak na półkę z niewypałami: co niby miałbym zrecenzować? Wówczas mój wzrok przykuła czarna szmata leżąca w kącie pokoju...
Ta czarna szmata wiąże się z wieloma wspomnieniami. Nabyłem ją w brytyjskim Tesco kilka lat temu, gdy dość niespodziewanie dla samego siebie nabyłem bilety lotnicze do Anglii, aby spędzić tam bardzo udany (również finansowo) rok. Podczas tego roku Tesco stało się częstym celem moich wypraw. Nie dlatego, że był to sklep wysokiej jakości, ani nie dlatego, że był szczególnie dobry. Po prostu był najbliżej. Podczas jednej z wypraw nabyłem w nim plecak koloru czarnego, z nadrukowanymi jakimiś napisami. Nie spodziewałem się, że to zakup na całe życie.
Napisy niestety się starły i trudno je odczytać. W środku próżno szukać metki. Plecak to - jak już wspomniałem - szmata. Zszyto go z bardzo miękkiego materiału, urozmaicając o jedną dodatkową kieszeń zewnętrzną, ale żadnych przegród wewnątrz. Przedmiot wrzuciłem do koszyka, gdyż wówczas był mi potrzebny: miałem zamiar donieść w nim zakupy, rzucić w kąt i nakryć zasłoną niepamięci. Ale stało się coś niezwykłego.
Plecak okazał się nie dość, że niezwykle wygodny, to jeszcze nieludzko wytrzymały. Od kiedy go kupiłem, nie wychodzę do sklepu bez niego. To także wierny towarzysz moich wszystkich podróży. Przeniosłem w nim całe tony bagażu, często mocno ściśniętego, czasem ważącego dobrych dwadzieścia kilogramów. Czy miało to jakikolwiek wpływ na jego stan? Oprócz startych napisów nie ma ani śladu zużytkowania. Nici trzymają równie mocno, jak pierwszego dnia. Zamek błyskawiczny - choć opinał przedmioty kanciaste czy włochate (nie pytajcie) - działa idealnie. Nigdy nie spotkałem się z przedmiotem o większej wytrzymałości.
Moja końcowa ocena anonimowego plecaka to szkolna szóstka. Choć małe toto i brzydkie, zdążyłem się z nim polubić. To niesamowite, jakie cuda może człowiek kupić za grosze w supermarkecie...
czwartek, 20 stycznia 2011
Nowy rok rozpoczęty
Pierwsza podróż noworoczna za nami. Dokąd? Do kraju zaskakująco przypominającego Polskę w wielu aspektach. Do Węgier.
No i stało się. Kupiliśmy w promocji bilety lotnicze do Węgier. Od dawna coś w nas się wierciło, jakiś robak w mózgu, który nie pozwalał spokojnie siedzieć w domu i zabijać czas oglądaniem telewizji. Miejsce wyjazdu wybraliśmy na zasadzie "gdzie najtaniej", bo finansowo ostatni okres nie był dla nas szczególnie szczęśliwy. Jak było?
Jak na Węgrzech. Imprezowo. Budapeszt powoli - a może i całkiem szybko - wyrasta na europejską stolicę imprezy. Na każdym rogu (no, trochę przesadzamy) knajpy, dyskoteki itepe, sporo reklam imprez ze znanymi ponoć didżejami... Chcesz zabalować? To miejsce wręcz perfekcyjne do tego celu. Tyle że... tyle że my nie lubimy balować. A przynajmniej nie w taki sposób. A w Budapeszcie już byliśmy.
Nie zrozumcie mnie źle - to wspaniałe miasto. Piękne, duże, z ładną zabudową i mnóstwem miejsc do zobaczenia. Ale na świecie czeka jeszcze tyle miejsc, które warto zwiedzić, że ten wyjazd wydał się nam stratą pieniędzy. Bywa. Proza życia, jak to ujął jakiś mądrzejszy ode mnie człowiek. Nawet zdjęcia wyszły tak nudne, że nie ma na co popatrzeć. Ale nic to, bo w planach są lepsze wycieczki, które dojdą do skutku, jak tylko nieco dźwigniemy się z finansowego dołka.
Do następnego!
No i stało się. Kupiliśmy w promocji bilety lotnicze do Węgier. Od dawna coś w nas się wierciło, jakiś robak w mózgu, który nie pozwalał spokojnie siedzieć w domu i zabijać czas oglądaniem telewizji. Miejsce wyjazdu wybraliśmy na zasadzie "gdzie najtaniej", bo finansowo ostatni okres nie był dla nas szczególnie szczęśliwy. Jak było?
Jak na Węgrzech. Imprezowo. Budapeszt powoli - a może i całkiem szybko - wyrasta na europejską stolicę imprezy. Na każdym rogu (no, trochę przesadzamy) knajpy, dyskoteki itepe, sporo reklam imprez ze znanymi ponoć didżejami... Chcesz zabalować? To miejsce wręcz perfekcyjne do tego celu. Tyle że... tyle że my nie lubimy balować. A przynajmniej nie w taki sposób. A w Budapeszcie już byliśmy.
Nie zrozumcie mnie źle - to wspaniałe miasto. Piękne, duże, z ładną zabudową i mnóstwem miejsc do zobaczenia. Ale na świecie czeka jeszcze tyle miejsc, które warto zwiedzić, że ten wyjazd wydał się nam stratą pieniędzy. Bywa. Proza życia, jak to ujął jakiś mądrzejszy ode mnie człowiek. Nawet zdjęcia wyszły tak nudne, że nie ma na co popatrzeć. Ale nic to, bo w planach są lepsze wycieczki, które dojdą do skutku, jak tylko nieco dźwigniemy się z finansowego dołka.
Do następnego!
piątek, 31 grudnia 2010
Święta za granicą
Święta, święta i po świętach. Jak zwykle - długo czekaliśmy, szybko minęło. Na szczęście była to znakomita okazja do spotkania się z rodziną - i do oddania się turystycznemu hobby. Pod warunkiem, że rodzina żyje daleko, w ciekawym miejscu.
W tym roku mieliśmy dość duży wybór: zaproszenia przyszły nie tylko z takich miast, jak Poznań czy Warszawa, ale również z zagranicy. A dokładniej - z Pragi. Wiemy, wiemy - Praga to dla wielu z was żadne tam odległe, ciekawe miejsce; ot, taki bardziej oddalony Wrocław, którego mieszkańcy śmiesznie mówią i sprzedają Lentilky. Ale - po pierwsze - mimo niewielkich różnic między stolicą Czech a niektórymi miastami Polski, nadal jest to przepiękna miejscowość, a po drugie - czy widzieliście kiedyś Pragę w zimie?
Gwarantujemy, że widoki są znakomite, i stanowią wybuchową mieszankę w połączeniu z atrakcjami, jakie to miasto ma do zaoferowania (mowa o klubach, restauracjach, dyskotekach - no i oczywiście o muzeach, ale kto w okresie świątecznym spędzałby czas na podziwianiu czeskich portretów?). Nie wierzycie? To patrzcie:
Robi wrażenie, co? W następne święta - obowiązkowy wyjazd do Pragi. Trzeba by miesięcy, żeby poznać każdy warty uwagi zakątek w tym mieście.
I to właśnie jest piękne w turystyce.
foto: J. Lueh
wtorek, 23 listopada 2010
W otępieniu
Jakiś czas temu popadłem w dziwny stan. Najchętniej uwaliłbym się na kanapie i nic nie robił przez resztę życia - pomyślałem. Nie miałem ochoty wyjść z domu, a co dopiero ruszać w męczącą podróż nie wiadomo gdzie. Trochę się zmartwiłem.
...a dokładniej zmartwiła mnie zmiana, która - jak podejrzewałem - dokonała się we mnie. Poświęciłem ponad dekadę na zjeżdżenie kawału świata, a do zaliczenia zostało jeszcze milion innych miejsc. Tylko że już nie miałem ochoty. Jako że nie lubię zaczynać czegoś, czego nie będę mógł skończyć, zmierziła mnie własna postawa - wydawało mi się, że wszystko, co zrobiłem przez tyle lat, pójdzie na marne. Ba, już dawno poszło; od początku było pozbawione sensu. Mówiłem sobie, że tak być nie może - stara miłość nie rdzewieje, posiedzę trochę w domu i znowu ruszę w świat. Tylko że organizm podpowiadał mi coś innego. Ani jedna komórka nie chciała nigdy więcej nigdzie wyjeżdżać. Twierdząc, że to się zmieni, okłamywałem sam siebie.
...a dokładniej zmartwiła mnie zmiana, która - jak podejrzewałem - dokonała się we mnie. Poświęciłem ponad dekadę na zjeżdżenie kawału świata, a do zaliczenia zostało jeszcze milion innych miejsc. Tylko że już nie miałem ochoty. Jako że nie lubię zaczynać czegoś, czego nie będę mógł skończyć, zmierziła mnie własna postawa - wydawało mi się, że wszystko, co zrobiłem przez tyle lat, pójdzie na marne. Ba, już dawno poszło; od początku było pozbawione sensu. Mówiłem sobie, że tak być nie może - stara miłość nie rdzewieje, posiedzę trochę w domu i znowu ruszę w świat. Tylko że organizm podpowiadał mi coś innego. Ani jedna komórka nie chciała nigdy więcej nigdzie wyjeżdżać. Twierdząc, że to się zmieni, okłamywałem sam siebie.
Wyglądałem mniej więcej tak (foto: jpockele / Flickr CC). |
Na szczęście tragedii nie było.
Okazało się, że musiałem zregenerować siły. Trochę poleniuchować, ponudzić się... Nuda - to słowo-klucz. Kiedy wreszcie mnie dopadła, pozwoliłem się jej pomęczyć. Po pewnym czasie nie mogłem usiedzieć w miejscu. MUSIAŁEM coś zrobić. Błyskawicznie wyszarpnąłem plecak z szafy, wrzuciłem do niego podstawowe rzeczy i kupiłem bilety autokarowe. Znów chciałem widzieć jak najwięcej i dowiadywać się jak najwięcej. Znów byłem w siodle.
Czasem przychodzi taka chwila, że chce się odstawić na bok plecak, odwołać zaplanowane podróże i posiedzeć w domu. Nic na to nie poradzicie, nie musicie się tym martwić. Nie zmieniliście się. Nie zmienił się wasz stosunek do wyjazdów. Po prostu jesteście zmęczeni - każdego dopada taki moment. Tym bardziej warto odpocząć, aby na kolejną wyprawę ruszyć w pełni sił i z pełnią entuzjazmu. Zapomnijcie na jakiś czas o turystyce, a wyjdzie wam to na zdrowie.
niedziela, 14 listopada 2010
Miejsca, które chcielbyście zobaczyć przed śmiercią
Z zamiłowaniem do podróży zawsze wiąże się jakaś ideologia - jest nią, na przykład, chęć poznania odmiennych obyczajów, albo sprawdzenia jak radzą sobie gdzieś indziej, skoro u nas ludzie ledwo przędą. Może być to również chęć pomocy - sprawdzenia na własne oczy, gdzie się źle dzieje, i wsparcia finansowego lub wykonania pracy na rzecz danej społeczności (ot, misjonarstwo). Idea, która nam przyświeca, jest inna: uważamy, że pewne miejsca po prostu trzeba zobaczyć przed śmiercią.
Weźmy, na ten przykład, Tadż Mahal - indyjskie mauzoleum przypominające bramę do innego świata. Albo Machu Picchu - zapierające dech w piersiach ruiny miasta Inków. Albo nawet Uluru - nadzwyczajną, zmieniającą kolor formację skalną. Jeśli wiecie, że takie cuda istnieją, a na dodatek są w waszym zasięgu (wystarczy trochę się postarać!), jak możecie odpuścić sobie zobaczenie ich na własne oczy? Jasne - zorganizowanie wyprawy nie jest łatwe i tanie, ale jeśli cel jest warty zachodu (a w tym przypadku - jest, zdecydowanie jest), to warto trochę przyoszczędzić i wyruszyć w podróż.
A Wy? Nie macie pomysłu na to, czym nakarmić zmysły przed śmiercią? Trudno w to uwierzyć. Ale nawet jeśli to prawda, zawsze mogą pomóc wam magazyny typu National Geographic, telewizyjne programy podróżnicze, a nawet blogi wskazujące miejsca, które warto zobaczyć. Spróbujcie zrobić listę i odhaczyć choćby kilka pozycji - zobaczycie, że wasze życie wyda się ciekawsze i bardziej spełnione.
Weźmy, na ten przykład, Tadż Mahal - indyjskie mauzoleum przypominające bramę do innego świata. Albo Machu Picchu - zapierające dech w piersiach ruiny miasta Inków. Albo nawet Uluru - nadzwyczajną, zmieniającą kolor formację skalną. Jeśli wiecie, że takie cuda istnieją, a na dodatek są w waszym zasięgu (wystarczy trochę się postarać!), jak możecie odpuścić sobie zobaczenie ich na własne oczy? Jasne - zorganizowanie wyprawy nie jest łatwe i tanie, ale jeśli cel jest warty zachodu (a w tym przypadku - jest, zdecydowanie jest), to warto trochę przyoszczędzić i wyruszyć w podróż.
A Wy? Nie macie pomysłu na to, czym nakarmić zmysły przed śmiercią? Trudno w to uwierzyć. Ale nawet jeśli to prawda, zawsze mogą pomóc wam magazyny typu National Geographic, telewizyjne programy podróżnicze, a nawet blogi wskazujące miejsca, które warto zobaczyć. Spróbujcie zrobić listę i odhaczyć choćby kilka pozycji - zobaczycie, że wasze życie wyda się ciekawsze i bardziej spełnione.
foto: antkriz
wtorek, 2 listopada 2010
Poznajcie Ktosia
Ktoś to osoba, która dołączyła do naszej bandy dwojga ładnych parę lat temu. Razem przejechaliśmy wiele kilometrów, ale w drastycznie odmiennych celach. Kiedy my jechaliśmy chłonąć egzotyczny klimat, Ktoś jechał chłonąć egzotyczny alkohol na jeszcze bardziej egzotycznych dyskotekach. Ktoś - który nie chciałby się tu ujawnić choćby z imienia - praktykuje bowiem turystykę imprezową.
Znaliśmy się z Ktosiem już wcześniej, ale nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby wspólnie wyruszyć w podróż. To nie był typ włóczykija; gość wiecznie skacowany, cichy, zmęczony. Myśleliśmy że jest człowiekiem smutnym, może nawet w depresji, ale okazało się, że sprawia takie wrażenie tylko za dnia. Budzi się bowiem w nocy, kiedy czas uderzyć na parkiet; wlewa w siebie coś na rozgrzanie, palcem na mapie wybiera klub, w którym dziś będzie się bawić, i przez następne siedem-osiem godzin tryska energią, jakiej pozazdrościliby mu olimpijscy medaliści.
Gdzie tu miejsce na turystykę? Na delegacjach, na urlopach, czasem nawet w weekendy. Przekonaliśmy się o tym właśnie w weekend, wybierając sie do Ogrodzieńca. On też tam jechał - na imprezę, która miała się odbyć w ruinach zamku czy gdzieśtam; nie zwracałem na takie szczegóły uwagi. Choć zbliżał się wieczór, a podróż pociągiem dobiegała końca, Ktoś nadal wyglądał jak człowiek mocno wczorajszy. Zupełnie nieimprezowo. Nie za bardzo wierzyliśmy, że jedzie się bawić - wyglądał raczej na kogoś, kto chce dostać się do zamku, żeby rzucić się w przepaść z najwyższej wieży. Dopiero kiedy wyszedł do klopa (tak, do obskurnego klopa marki PKP), a po paru minutach wrócił ogolony, dotarło do nas że mówił prawdę.
Może ten opis brzmi krzywdząco na Ktosia - przecież facet nie jest imprezowym robotem, ma swoje wady i zalety, jest wykształcony, ma nawet jakieś hobby - ale tylko tak można go postrzegać, jeśli nie zna się go bliżej. Mieliśmy okazję poznać go bliżej podczas dalszej wyprawy, na którą (żartobliwie) umówiliśmy się zanim wysiadł z pociągu. My pojechaliśmy dalej, bo o imprezie na zamku nic nie było nam wiadomo, a zabawa w rytmie techno to nie klimaty, które nam odpowiadają...
Znaliśmy się z Ktosiem już wcześniej, ale nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby wspólnie wyruszyć w podróż. To nie był typ włóczykija; gość wiecznie skacowany, cichy, zmęczony. Myśleliśmy że jest człowiekiem smutnym, może nawet w depresji, ale okazało się, że sprawia takie wrażenie tylko za dnia. Budzi się bowiem w nocy, kiedy czas uderzyć na parkiet; wlewa w siebie coś na rozgrzanie, palcem na mapie wybiera klub, w którym dziś będzie się bawić, i przez następne siedem-osiem godzin tryska energią, jakiej pozazdrościliby mu olimpijscy medaliści.
Gdzie tu miejsce na turystykę? Na delegacjach, na urlopach, czasem nawet w weekendy. Przekonaliśmy się o tym właśnie w weekend, wybierając sie do Ogrodzieńca. On też tam jechał - na imprezę, która miała się odbyć w ruinach zamku czy gdzieśtam; nie zwracałem na takie szczegóły uwagi. Choć zbliżał się wieczór, a podróż pociągiem dobiegała końca, Ktoś nadal wyglądał jak człowiek mocno wczorajszy. Zupełnie nieimprezowo. Nie za bardzo wierzyliśmy, że jedzie się bawić - wyglądał raczej na kogoś, kto chce dostać się do zamku, żeby rzucić się w przepaść z najwyższej wieży. Dopiero kiedy wyszedł do klopa (tak, do obskurnego klopa marki PKP), a po paru minutach wrócił ogolony, dotarło do nas że mówił prawdę.
Może ten opis brzmi krzywdząco na Ktosia - przecież facet nie jest imprezowym robotem, ma swoje wady i zalety, jest wykształcony, ma nawet jakieś hobby - ale tylko tak można go postrzegać, jeśli nie zna się go bliżej. Mieliśmy okazję poznać go bliżej podczas dalszej wyprawy, na którą (żartobliwie) umówiliśmy się zanim wysiadł z pociągu. My pojechaliśmy dalej, bo o imprezie na zamku nic nie było nam wiadomo, a zabawa w rytmie techno to nie klimaty, które nam odpowiadają...
Subskrybuj:
Posty (Atom)