wtorek, 23 listopada 2010

W otępieniu

Jakiś czas temu popadłem w dziwny stan. Najchętniej uwaliłbym się na kanapie i nic nie robił przez resztę życia - pomyślałem. Nie miałem ochoty wyjść z domu, a co dopiero ruszać w męczącą podróż nie wiadomo gdzie. Trochę się zmartwiłem.

...a dokładniej zmartwiła mnie zmiana, która - jak podejrzewałem - dokonała się we mnie. Poświęciłem ponad dekadę na zjeżdżenie kawału świata, a do zaliczenia zostało jeszcze milion innych miejsc. Tylko że już nie miałem ochoty. Jako że nie lubię zaczynać czegoś, czego nie będę mógł skończyć, zmierziła mnie własna postawa - wydawało mi się, że wszystko, co zrobiłem przez tyle lat, pójdzie na marne. Ba, już dawno poszło; od początku było pozbawione sensu. Mówiłem sobie, że tak być nie może - stara miłość nie rdzewieje, posiedzę trochę w domu i znowu ruszę w świat. Tylko że organizm podpowiadał mi coś innego. Ani jedna komórka nie chciała nigdy więcej nigdzie wyjeżdżać. Twierdząc, że to się zmieni, okłamywałem sam siebie. 

Wyglądałem mniej więcej tak (foto: jpockele / Flickr CC).

Na szczęście tragedii nie było.

Okazało się, że musiałem zregenerować siły. Trochę poleniuchować, ponudzić się... Nuda - to słowo-klucz. Kiedy wreszcie mnie dopadła, pozwoliłem się jej pomęczyć. Po pewnym czasie nie mogłem usiedzieć w miejscu. MUSIAŁEM coś zrobić. Błyskawicznie wyszarpnąłem plecak z szafy, wrzuciłem do niego podstawowe rzeczy i kupiłem bilety autokarowe. Znów chciałem widzieć jak najwięcej i dowiadywać się jak najwięcej. Znów byłem w siodle.

Czasem przychodzi taka chwila, że chce się odstawić na bok plecak, odwołać zaplanowane podróże i posiedzeć w domu. Nic na to nie poradzicie, nie musicie się tym martwić. Nie zmieniliście się. Nie zmienił się wasz stosunek do wyjazdów. Po prostu jesteście zmęczeni - każdego dopada taki moment. Tym bardziej warto odpocząć, aby na kolejną wyprawę ruszyć w pełni sił i z pełnią entuzjazmu. Zapomnijcie na jakiś czas o turystyce, a wyjdzie wam to na zdrowie.

niedziela, 14 listopada 2010

Miejsca, które chcielbyście zobaczyć przed śmiercią

Z zamiłowaniem do podróży zawsze wiąże się jakaś ideologia - jest nią, na przykład, chęć poznania odmiennych obyczajów, albo sprawdzenia jak radzą sobie gdzieś indziej, skoro u nas ludzie ledwo przędą. Może być to również chęć pomocy - sprawdzenia na własne oczy, gdzie się źle dzieje, i wsparcia finansowego lub wykonania pracy na rzecz danej społeczności (ot, misjonarstwo). Idea, która nam przyświeca, jest inna: uważamy, że pewne miejsca po prostu trzeba zobaczyć przed śmiercią.

Weźmy, na ten przykład, Tadż Mahal - indyjskie mauzoleum przypominające bramę do innego świata. Albo Machu Picchu - zapierające dech w piersiach ruiny miasta Inków. Albo nawet Uluru - nadzwyczajną, zmieniającą kolor formację skalną. Jeśli wiecie, że takie cuda istnieją, a na dodatek są w waszym zasięgu (wystarczy trochę się postarać!), jak możecie odpuścić sobie zobaczenie ich na własne oczy? Jasne - zorganizowanie wyprawy nie jest łatwe i tanie, ale jeśli cel jest warty zachodu (a w tym przypadku - jest, zdecydowanie jest), to warto trochę przyoszczędzić i wyruszyć w podróż.

A Wy? Nie macie pomysłu na to, czym nakarmić zmysły przed śmiercią? Trudno w to uwierzyć. Ale nawet jeśli to prawda, zawsze mogą pomóc wam magazyny typu National Geographic, telewizyjne programy podróżnicze, a nawet blogi wskazujące miejsca, które warto zobaczyć. Spróbujcie zrobić listę i odhaczyć choćby kilka pozycji - zobaczycie, że wasze życie wyda się ciekawsze i bardziej spełnione.

foto: antkriz

wtorek, 2 listopada 2010

Poznajcie Ktosia

Ktoś to osoba, która dołączyła do naszej bandy dwojga ładnych parę lat temu. Razem przejechaliśmy wiele kilometrów, ale w drastycznie odmiennych celach. Kiedy my jechaliśmy chłonąć egzotyczny klimat, Ktoś jechał chłonąć egzotyczny alkohol na jeszcze bardziej egzotycznych dyskotekach. Ktoś - który nie chciałby się tu ujawnić choćby z imienia - praktykuje bowiem turystykę imprezową.

Znaliśmy się z Ktosiem już wcześniej, ale nigdy nie przyszło nam do głowy, żeby wspólnie wyruszyć w podróż. To nie był typ włóczykija; gość wiecznie skacowany, cichy, zmęczony. Myśleliśmy że jest człowiekiem smutnym, może nawet w depresji, ale okazało się, że sprawia takie wrażenie tylko za dnia. Budzi się bowiem w nocy, kiedy czas uderzyć na parkiet; wlewa w siebie coś na rozgrzanie, palcem na mapie wybiera klub, w którym dziś będzie się bawić, i przez następne siedem-osiem godzin tryska energią, jakiej pozazdrościliby mu olimpijscy medaliści.

Gdzie tu miejsce na turystykę? Na delegacjach, na urlopach, czasem nawet w weekendy. Przekonaliśmy się o tym właśnie w weekend, wybierając sie do Ogrodzieńca. On też tam jechał - na imprezę, która miała się odbyć w ruinach zamku czy gdzieśtam; nie zwracałem na takie szczegóły uwagi. Choć zbliżał się wieczór, a podróż pociągiem dobiegała końca, Ktoś nadal wyglądał jak człowiek mocno wczorajszy. Zupełnie nieimprezowo. Nie za bardzo wierzyliśmy, że jedzie się bawić - wyglądał raczej na kogoś, kto chce dostać się do zamku, żeby rzucić się w przepaść z najwyższej wieży. Dopiero kiedy wyszedł do klopa (tak, do obskurnego klopa marki PKP), a po paru minutach wrócił ogolony, dotarło do nas że mówił prawdę.

Może ten opis brzmi krzywdząco na Ktosia - przecież facet nie jest imprezowym robotem, ma swoje wady i zalety, jest wykształcony, ma nawet jakieś hobby - ale tylko tak można go postrzegać, jeśli nie zna się go bliżej. Mieliśmy okazję poznać go bliżej podczas dalszej wyprawy, na którą (żartobliwie) umówiliśmy się zanim wysiadł z pociągu. My pojechaliśmy dalej, bo o imprezie na zamku nic nie było nam wiadomo, a zabawa w rytmie techno to nie klimaty, które nam odpowiadają...