środa, 13 października 2010

Jakoś w górach

Kombinacji uroku osobistego i dużej dozy szczęścia zawdzięczamy to, że w końcu dotarliśmy w góry. Mówiąc prościej: podwiózł nas okoliczny rolnik, który akurat jechał we właściwym kierunku.

- Nie za młodzi jesteście na takie wojaże? - zapytał.

Z pełną powagą odpowiedzieliśmy, że nie; nn na to, że czasy się zmieniają i młodzież robi coraz odważniejsza. Kazania wysłuchaliśmy grzecznie potakując; przecież nie będziemy się z facetem wykłócać w jego własnym fiacie 125p. Mimo wszystko on sam nie wyglądał na osobę z rodzaju grzecznych, nawet (a może zwłaszcza) za młodu. Złamany nos, blizna przecinająca brew i twarz kogoś, kto zdążył się w życiu wyszaleć i teraz jest spokojny, bo wie że nic już go nie ominie.

Wysadził nas w miejscowości, która nazywała się bodajże Osiek; w drodze nam się usnęło i podejrzewaliśmy, że zajechaliśmy za daleko. Zaczęliśmy wątpić, czy uda nam się dotrzeć w jakiekolwiek góry, ale cóż - trzeba było sobie jakoś radzić. Pożegnaliśmy się z dobroczyńcą, nie sądząc że jeszcze go kiedyś spotkamy, i...

Żeby nie trzymać was w niepewności - dotarliśmy jakoś góry, przy okazji marnując więcej pieniędzy niż zakładaliśmy w najgorszych scenariuszach. Co prowadziło do kolejnych problemów: hotele i schroniska były za drogie, zaś w tym jedynym, w którym chcieli dać nam upust, atmosfera nieprzyjemnie się zagęściła, gdy oświadczyliśmy że chcemy nocować w jednym pokoju. Mieliśmy, na szczęście, śpiwory, choć nie za bardzo wiedzieliśmy, czy powinniśmy z nich korzystać. Komuś, kto nigdy nie nocował pod gołym niebem, nietrudno wyobrazić sobie rabunek, morderstwo, okaleczenie przez dzikie zwierzęta.

A noc się zbliżała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz